czwartek, 12 kwietnia 2012

Po co nam autorytety?

Autorytet, mentor, guru, maestro, mistrz, nauczyciel, przewodnik... Każdy z nas miał lub ma kogoś wyższego od siebie. Kogoś, kto pokazuje jaką ścieżką powinien iść, aby osiągnąć sukces i przekazać wiedzę, którą MY możemy przekazać dalej i sami możemy stać się autorytetem np. dla naszych dzieci lub najbliższych.

Ale po co nam w ogóle autorytety?



Może omówię to na swoim przykładzie. Od 17 roku życia interesuje się rozwojem osobistym. Temat wcześniej był mi bardzo obcy, teraz jest to coś normalnego. Wtedy to sięgając po kolejną książkę z tematyki postępu prywatnego natrafiłem na cytat, który "kazał mi" zrobić to.

"Poszukaj kogoś, kto już osiągnął to co Ty chcesz osiągnąć. Na pewno ta osoba pomoże Ci w osiągnięciu Twoich celów!"

Myślę: OK, nie znam nikogo takiego, poza tym jestem za młody! ZA MŁODY by do kogoś starszego tak po prostu podejść i powiedzieć: " Ej Ty, pomóż mi w tym i w tym, bo Ty wiesz jak to zrobić". Wtedy za cel postawiłem sobie WOLNOŚĆ FINANSOWĄ (jak prawie każdy na tej kuli ziemskiej :) )

Od tego czasu, kiedy tak usilnie kogoś poszukiwałem przeszło kilka osób przez moje życie, które były moimi autorytetami.

Czy jestem z nich zadowolony?

Nie do końca.

Pierwszą osobą był Pan Krzysztof. 50 letni Pan, energiczny, przedsiębiorczy. Naprawdę ciekawa postać. Byłem zachwycony nim. Świetnie się ruszał, świetnie mówił, potrafił wpływać pozytywnie na ludzi, wspaniale prowadził spotkania. No bóg dosłownie! :-)

Ale czułem, że jego inspiracje są krótkotrwałe. Jego motywowanie mnie do działania, skutki rozmów z nim są krótkotrwałe. Nie obwiniam go za to, bo po większej części to MOJA WINA. Efektem dalszej znajomości z nim były frustracje, nerwy, kłótnie. Byłem bardzo napalony na biznes, źle określiłem cel który chciałem osiągnąć. Wtedy powinienem powiedzieć sobie coś w rodzaju: "okej, to jest moja ścieżka rozwoju, potraktuję to jako ścieżkę to wspinania się na górę, nie zwracaj uwagi na kasę, to tylko zabawa" a na pewno skutki słuchania guru byłyby inne.

Następnie szukałem inspiracji w internecie. Czytałem kolejne książki. Każdy z autorów dawał mi COŚ KONKRETNEGO, coś co mnie kształciło i budowało charakter.

I tak przez pewien czas nie miałem żadnego mentora/nauczyciela. 'Bujałem się sam'. Do czasu, kiedy poznałem Pana M.

Poprosiłem go by był moim autorytetem, by mi pomagał w budowaniu swego wizerunku i bycia KIMŚ.
Pomagał mi, do czasu kiedy nie wymagał ode mnie niewyobrażalnych rzeczy. Fakt, cieszyłem się, że ktoś się mną interesuje chce mi pomóc i wytrzymywałem ból przez natłok pracy. Po czasie zauważyłem, że stałem się narzędziem tego Pana. On nigdzie nie pójdzie bo nikt bo nie lubi a mnie lubią. Myślę, ok, nauczę się czegoś nowego.  I tak było, również do czasu.

W zasadzie do momentu, kiedy to ZALICZYŁ NIEZŁĄ WPADKĘ. To był gwóźdź 'programu'. Zapierał się, że jego INTEGRACJA ZAWODOWA jest najlepszym rozwiązaniem, każdy na to pójdzie, nie ma nic piękniejszego, urzędy będą się kłaniały. I CO? Piece of shit! Okazało się, że żaden urząd tego nie kwestionuje, nikt nie chce współpracy z taką 'fundacją'.


Dziwiło też mnie to, że nie chce wydać pieniędzy na coś, żeby funkcjonowało, chociażby na profesjonalną stronę www. No kurwa. Szkoda 700 zł dla kogoś, kto jest ustawiony życiowo i nie musi pracować? Nie, on musi mieć darmową, z domeną .cba.pl BO JEST DARMOWA.

Czego się nauczyłem od tego Pana? Żeby 100 razy sprawdzić i upewnić się, że "nauczyciel" ma pieniądze, ma wiedzę i ma to czego ja chcę. Mieć żywe dowody na to, że rzeczywiście tak jest.


Po co nam w ogóle autorytety? Do naśladowania? Dla ich niecnych celów, by być tylko narzędziem? O przepraszam, ciekawa kwestia cytowana przez mego byłego mentora: "być narzędziem w ręku Boga".

Mentor powinien być osobą inspirującą do działania, podtrzymująca w nas ogień, dającą radość, nadzieje, wesele. To nie ma być kat stojący z biczem mówiący: zapieprzaj w kołhozie inaczej wylądujesz w trumnie.

Po ostatnich przeżyciach dla mnie najlepszym autorytetem jest sam Bóg. Tylko jemu możemy zaufać, nigdy, ale to przenigdy w 100% nie możemy zaufać człowiekowi. Fakt, obdarzajmy zaufaniem inne osoby ale do pewnej granicy, żeby nie wdepnąć w ich życie osobiste lub one w nasze.

Nie chce mieć mentora, nauczyciela, kogoś kto będzie dla mnie autorytetem. W życiu najlepiej uczymy się na własnych błędach. Fakt, czasem porady przydadzą się czy do inwestowania, czy w sprawach osobistych, ale nigdy guru nie postawi się w naszej osobie i nie spojrzy naszymi oczami na sprawę i nie będzie czuł tego co my.

Lepiej spojrzeć na Dekalog, na Biblię na to co jest od naprawdę dłuższego czasu nieruszone i na tym się wzorować. Pewnie pomyślisz, że jestem pieprzonym katolem dającym pieniądze na kościół. Tak, zdarza mi się dać 'na tacę'. Nie daję wiele, ale robię to z wielkim podziękowaniem dla Boga i dla księdza, który wspaniale głosi ewangelię czy naukę. Od nich możemy się wiele nauczyć, jeśli chodzi o kwestie moralne. Innych rzeczy niekoniecznie, ale warto brać ich nauki pod uwagę i zanalizować. Ja tak robię, a Wy?


Krótko, czego się nauczyłem od 'mentorów'?

- wszystko zależy ode mnie
- zapierdalać na sukces
- żyć, kochać, być sobą
- nie udawać kogoś kim nie jestem
- uczyć się i walczyć o swoje
- nie dawać sobie wmówić, że czegoś nie umiem
- nie dawać sobą manipulować
- śpieszyć się, ale powoli
- DAWAĆ Z SIEBIE WSZYSTKO

Jak zawsze pisałem to co w duszy gra i śpiewa, i to co musiałem z siebie wyrzucić. Nie poprawiałem tekstu, nie cofałem się, pisałem jednym ciągiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuje za komentarz